Miałam tego nie opisywać, ale to jest silniejsze ode mnie :D.
Otóż śniło mi się najpierw, że byłam na działce tam, gdzie obecnie mieszka mój dziadek od strony ojca, bo moja druga babcia zmarła w 2019 r.
Konkretnie znajdowałam się za ogrodzeniem, gdzie w realu jest taka mała uliczka. Przechodzi się na drugą jej stronę i natrafia się na wysoki krawężnik, gdzie rośnie trawa.
Na tej właśnie zielonej trawie znalazłam konia, którego zaczęłam głaskać i poklepywać po karku i po buzi. Bardzo się cieszył, bo co i rusz zginał kark, przytulał się, rżał i parskał wesoło.
Potem śniło mi się, że, na tej samej działce, ktoś umarł, tylko, że ja znajdowałam się w domku.
Dowiedziałam się o tym, jak schodziłam ze schodów. Gdy znalazłam się na półpiętrze, zaczęła grać taka straszna muzyka i dowiedziałam się od znajomych mojej zmarłej babci, że właśnie ktoś umarł. Był to mój ojciec, który umarł zresztą naprawdę 20 kwietnia.
Tylko, że w tym śnie babcia żyła. W domu miała być urządzona stypa po pogrzebie ojca.
Byłam przerażona i poszłam do ogródka, ale tam słyszałam, jak babcia, jej znajoma i cała rodzina rozmawiali na tarasie o ojcu.
Potem jakimś cudem znowu znalazłam się za ogrodzeniem i spotkałam tam swoją koleżankę, która spytała: "Gdzie lecisz?". Ja jej nic nie odpowiedziałam i i szłam sobie dalej wśród zieleni, zresztą bardzo pewnie z laseczką :D.
I tyle moich snów.
Faaaajnie było, ale powiem, że się trochę wtedy bałam tej muzyki :D. Jak z horroru :D. Przypomniałam sobie ten sen :D.
Ojej.
ciekawy wpis. Szkoda, że w tych snach, nic weselszego nie było.